Karkonosze nie na noszach
...choć niewiele brakowało. Zresztą, nosze to nic. Niewiele brakowało nawet do plastikowego worka. Alternatywny tytuł mógłby brzmieć "Karkonosze jak ja was nie znoszę", ale jednak mimo wszystko było niesamowicie. Mogę wręcz powiedzieć, że Karkonosze wywarły na mnie PIORUNUJĄCE wrażenie. I wcale nie będzie to przesadą.
Wcześniej w Karkonoszach byłam raz. Dawno temu i nieprawda. Nieszczególnie cokolwiek pamiętam z tej wycieczki, poza tym, że było gupio i chciałam do domu. Ale tak to już bywa, gdy ma się 14 lat i rodzice ciągną cię na wycieczki.
Często przy planowaniu urlopów nachodziła mnie myśl "a może by tak... w Karkonosze?", zawsze jednak wygrywały Tatry, Beskidy, Gorce, Pieniny czy nawet słowackie góry, bo w końcu to max 4 godziny jazdy samochodem a nie 6. Tym razem jednak co zostało spontanicznie postanowione przy piwie się nie odpostanowi i tak oto 21 maja 2018 to historyczny dzień, w którym Gruszka postawiła stopę na karkonoskim szlaku.
Wyjazd z Rybnika poczciwym cinkusiem. Już za Raciborzem zaczynają zmieniać się widoczki za oknem, widać, że wyjeżdżamy ze Śląska. Robi się bardziej "czesko". Hektary pól ciągnące się aż po sam horyzont, wsie ulicówki z sypiącymi się domami, senna atmosfera. No i Sucha Psina. Wódka. Moszna. Zdecydowanie ubarwiają naszą wycieczkę. Jakkolwiek to nie brzmi.
Prujemy przez Prudnik.
A potem snujemy się za autem, które jedzie tak wolno, że powinno dostać OPR. Adekwatnie do rejestracji.
Po drodze przystanek na siku.
Kiedy jedziemy przez górskie przełęcze jestem bliska zawału. Cinkus Adrysa mknie tak, że słyszymy od jakiegoś wąsatego robotnika drogowego "Pomalutku, kurrrrwaaaaa!!!!!". To zdanie stało się moim ulubionym tekstem podczas całej wycieczki, kiedy potem czerwona i spocona, próbowałam gonić po szlaku resztę ekipy. Przy okazji: Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? Zaginęła moja kondycja.
Gdy w końcu dojeżdżamy do Przesieki, skąd wyruszamy na szlak, jest 13. Do zachodu słońca zdążymy lajtowo. Przecież te Karkonosze to takie trochę większe pagórki, na Śnieżkę w te 5 godzin wlezę na jednej nodze. Ehe. Na pewno. Może gdyby plecak nie ważył 100 kilo (pierwszy raz tachałam ze sobą statyw, a 10 kanapek to też wcale nie jest lekki kawałek chleba). Może gdyby nie było do pokonania 1138 m przewyższeń. Może gdybym jednak poszła pobiegać kilka razy przed wyjazdem. Może gdybym pojechała nad morze...?
Pierwsze widoki zaczynają się pojawiać na "Polanie w Karkonoszach" (brawa za kreatywność). No i mamy pierwszy tego dnia lodowiec!
Za to nad małym stawem jest jeszcze lepiej. Powiało trochę surowym, tatrzańskim klimatem.
Jakaś nowa góra powstaje w okolicy.
Nad małym stawem jest jeszcze lepiej. Powiało trochę surowym, tatrzańskim klimatem.
Najlepszy "zdrowy" baton jakiego jadłam. Może wygląda jak produkt przemiany materii, ale smakuje jak milion dolarów. Dobra kaloria, polecam!
Szlak odtąd pnie się mocno w górę. Pod Strzechą akademicką mijamy Niemca, który człapał jak kaczka, mamrocząc pod nosem "szajzeeee, kapuut, kapuuut". Faktycznie, coś było na rzeczy. Ni ma lekko.
Chłopaki co chwila pytają się mnie, czy nie chcę im oddać statywu, albo chociaż porzucić gdzieś w lesie, ale dzielnie noszę na plecach mój krzyż.
Chociaż w pewnym momencie wymiękam na chwilę. Obiecuję sobie, że choćby nawet na szczycie Śnieżki jakimś cudem miała być gęsta mgła, na co się raczej nie zanosiło, ale rzeczą powszechnie znaną jest to, że w najmniej oczekiwanych momentach lubi sie tam pierdolić pogoda, to użyję tego statywu, żeby nie było, że tachałam go na marne!
Jeszcze tylko parę kroków przez mękę po kocich łbach na czerwonym szlaku i będziemy w Domu Śląskim, gdzie zabukujemy się i zostawimy szpej, biorąc ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy czyt. wino, batony, aparat i oczywiście statyw.
Jest 17:55.
Wchodzimy do środka, a właścicielka zaczyna nas popędzać, bo... za chwilę zamyka recepcję i schodzi na dół, do Karpacza. Była przy tym całkiem miła, ale jednak wciąż lol.
Okazało się, że gdybyśmy przyszli 10 minut później, to pocałowalibyśmy klamkę. Szkoda, że na stronie nie ma takiej informacji. Potem gdy spojrzałam na telefon, to okazało się, że o 17:46 dostałam z Domu Śląskiego smsa z pytaniem, czy będziemy na noclegu, bo zaraz zamykają xDDD Dobrze, że nie siedzieliśmy dłużej w Samotni, albo że nie robiliśmy więcej przerw na fotki i oddychanie po drodze, bo byśmy se nie pospali w łóżkach, ewentualnie na ławkach w korytarzu. Chyba że zostawiliby nam klucz pod wycieraczką, czy coś. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałam, w sumie ciekawe czy to jednorazowa sytuacja.
Samo schronisko ma prlowski klimat i damski kibelek ze spoko widokiem, a jak pisałam wyżej sikanie ze spoko widokiem zawsze na plus.
Podejście na Śnieżkę o dziwo nie daje w kość. A może to widoki są najlepszym lekarstwem na wszelki ból. Dobre światło i przestrzeń to jest to.
Na szczycie Śnieżki schizofrenia architektoniczna. Spodki jak z Jetsonów i rotunda z z XVII wieku.
Jesteśmy tylko my i dwa koty.
Ciężko mi w to uwierzyć, ale NIE WIEJE I JEST CIEPŁO. Naubierałam się na "cebulaka", tysiąc warstw, jakbym wybierała się w Himalaje, a tu jeden z tych 60 dni w roku, kiedy jest dobra pogoda! Boże, a mogłam tego dnia puścić totka, ech
Fake mróz.
Krokiety dla k(r)okietującego kota.
W wieczornych wiadomościach Paweł Rus specjalnie dla Państwa na żywo ze Śnieżki o walorach smakowych ziołowych nalewek.
Wypatrujemy zachodu słońca.
Jest!
Przepraszam za spam zachodem, ale i tak się ograniczyłam do wyboru kilku spośród kilkudziesięciu fotek, jakie zrobiłam.
Moje ulubione i najbardziej kosmiczne zdjęcie z całej wycieczki.
Okazało się, że można tam kupić pikaczu, zupełnie jak miesiąc temu w chochołowskiej! Ok, do trzech razy sztuka, jak spotkam go za 2 tygodnie w Tatrach to już na pewno kupię.
Pocztówka z polskich gór.
Nie mam pojęcia, kto i jak zamontował na słupie tą rękawiczkę, ale dzięki niemu mam spoko zdjęcie, więc pzdr!
Nie wiem czemu, ale strasznie fińsko kojarzą mi się te krajobrazy.
Nazwy miejsc w Karkonoszach brzmią nadzwyczaj epicko. Jak żywcem wyjęte z powieści fantasy. Spalona Strażnica z powodzeniem mogłaby znajdować się gdzieś w Westeros, a w białym Jarze mogłaby się odbyć jakaś bitwa w Śródziemiu.
Grób, który okazał się ławką ufundowaną w XIX wieku przez niemieckie towarzystwo turystyczne.
Mimo, że jest środek tygodnia, na czerwonym szlaku mijamy sporo osób. Jest i Niemiec, który wczoraj dogorywał pod Strzechą Akademicką, starsza Romka z Czech, która koniecznie chciała zrobić mi zdjęcie, kilka wycieczek z gimbazy. W ramach rozrywki typujemy, kto idący z naprzeciwka jest Czechem, Niemcem, a kto Polakiem. W zależności od tego, co obstawiamy, witamy się "aaaaahooooj", "dobryyy"
"kurwaaa, jeszcze 10 km ;/ ".
Gablota z butelkami wina i hajsem? Las Vegas? Nie, to Karkonosze!
Weszliśmy do spindlerovej budy tylko po to, by kupić Kofolę. No bo jak to, być w Czechach i nie napić się Kofoli? Że co? Czeskie schronisko bez kofoli? Gdzie smazeny syr? A tam przy stolikach mnóstwo elegancko poubieranych starszych par sączących sobie jakieś chateau fonplegade i zajądających pewnie ostrygi w pomarańczach.
Od razu po wejściu zaatakował nas kelner, na jego pytanie, co podać, nieśmiało odparliśmy
"kofolkuuu?", nieudolnie naśladując czeski akcent. Kelner wskazał nam stolik i nie potrafił zrozumieć, jak możemy chcieć kofolę na wynos.
Generalnie większość obiektów po czeskiej stronie to chyba bardziej hotele niż schroniska. A Spindlerova Bouda to już w ogóle. Basen, wellness, spa, plac zabaw dla dzieci. No i to wino z hajsem.
Najlepsze były momenty szoku i niedowierzania, kiedy obracaliśmy się w stronę, z której szliśmy i już nawet Śnieżki nie było widać na horyzoncie. A przed nami wciąż z 8 km marszu. Myślisz sobie wtedy "kurde, po cholere mi te góry, nigdy więcej, było sie trza słuchać mamy i w domu siedzieć przed telewizorkiem, może jakieś piwko do tego???", ale potem uświadamiasz sobie, że nie ma nic lepszego niż te pęcherze na stopach, zdjęcia na karcie pamięci, widoki i satysfakcja, że jest się twardym, a nie miętkim! W poście będzie jeszcze trochę górskiego coachingu, ale tylko dla wytrwałych w skrolowaniu.
Wszyscy padnięci i tylko Szczur wciąż ma energię, by śmieszkować i opowiadać suchary. Może to zasługa zjedzenia kilku kilogramów bananów w dwa dni?
Kiedy przy ścieżce spotykasz zachęcającą skalną kanapę, to wiesz, że szlak sam daje Ci znaki, że powinieneś się położyć i odpocząć.
Rus w każdym miejscu, w którym wcześniej się zatrzymywaliśmy, popędzał nas mówiąc, że lepiej mieć więcej czasu na Śnieżne kotły, bo "urywają pitok" i to jego miejsce nr 1 na liście miejsc, które tenże pitok urywają. Kiedy w końcu zaczęły się przed nami odkrywać, zrobiłam pod nosem ciche "no no", by po chwili..
"OŻESZ W MORDE, ALE PIĘKNIE, PITOK URWANY!!!"
Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba pierwsza "wyhlidka" gdzie spędziliśmy najwięcej czasu, patrząc w ziejącą pod nami skalną czeluść, jedząc knopersy, ciasto jagodowe i zawierając nowe przyjaźnie:
Śnieżne kotły były jednak trochę śnieżne.
Ostatnia prosta. Jeszcze z 4 km do łóżka i prysznica. Krajobraz znowu się zmienił i jest nieco stepowo. Mongolia za 2 złote, ale zawsze to coś.
Schronisko na Szrenicy z daleka przypomina twierdzę.
Powtórka z wczoraj, ostatnie 15 minut do schroniska po kocich łbach ciągnęło mi się bardziej niż cała wcześniejsza trasa. Ale w końcu jesteśmy. Teraz już tylko zimne czeskie ciemne piwo i fanta. Fantastycznie.
W takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak niewiele potrzeba mu do szczęścia. Wystarczy tylko zdjąć buty.
Miało być milion gwiazd, ale jest tylko jedna. Nie chciało mi się czekać na więcej, kołderka wzywa.
No własnie, mamy łóżeczko, kołderkę, ciepły kaloryferek, kabanoski, w butelce zostało jeszcze trochę fanty. Co mogło pójść nie tak?
Gimbaza nocująca na tym samym piętrze. Pokój obok łazienki, do której przez dwie godziny stadami biegają gimbuski, głośno heheszkując. Gdzie są nauczyciele? Gdzie jest Bóg?!
Mogę rzucać kamieniami, bo nigdy nie jeździłam na kilkudniowe wycieczki w gimbazie, przez co nie miałam okazji zachowywać się jak bydło.
Lubię słońce w górach. Fajnie jest iść przed siebie, nie obawiając się, że mokry będziesz tylko od potu, a nie przez deszcz, który może w każdej chwili lunąć z nieba. Jednak wolę trochę pogodowego dramatyzmu. To dobrze robi zdjęciom. Jakieś mgiełki, chmury. Przynajmniej nie trzeba płakać, że znowu niebo przepalone i przeklinać się, że wciąż nie kupiło się szarej połówki. Drugiego dnia pogoda jest zdecydowanie bardziej "moja".
Zielony szlak do schroniska pod Łabskim Szczytem jest super. Drewniane mostki i dzikość.
Karkonoski leśny troll.
Dochodzimy do rozwidlenia szlaków pod Łabskim Szczytem. Nasz plan zakładał dalszą wędrówkę zielonym szlakiem, jednak okazuje się, że jest zamknięty do końca maja ze względu na ochronę cietrzewi. Trochę się zacietrzewiliśmy, nie powiem. Zależało nam na zobaczeniu Śnieżnych Kotłów od kuchni. Co robić? Co robić? Mamy końcówkę maja. Zakaz kończy się za parę dni. Małe cietrzewie już w większości przypadków pewnie w drodze. Ciężko powiedzieć, kiedy znowu tutaj wrócimy.
Ja to tylko tutaj zostawię.
https://www.youtube.com/watch?v=L397TWLwrUU
Pogoda robi się coraz bardziej posępna. Szlak odtąd prowadzi brzegiem jeziora. Musimy skakać z kamienia na kamień, co czasem jest problematyczne, jeśli nie jest się posiadaczem długich nóg.
Wtedy było "jak ja mam kurwa tędy przejść, to jakieś żarty", ale teraz "ja chce znóóóóów". Miło wspominam.
Kiedy dochodzimy do Rozdroża pod Wielkim Siusiakiem, możemy już w spokoju sucharować, narzekać, jeść knopersy czy owsiankę na sucho, nie musząc się przejmować, że dzięki nam populacja cietrzewi jeszcze bardziej spadnie.
Lisek samobójca.
Czarny Kocioł Jagniątkowski. Idealne miejsce, by posiedzieć trochę dłużej, gdyby nie to, że burza deptała nam po piętach.
Kołcz Sylwia mówi: Góry to miejsce, gdzie pokonujesz własne słabości. To miejsce, w którym odkrywasz, że choć stopy bolą Cię tak, że prawie nie możesz chodzić, to kiedy słyszysz, że gdzieś za winklem trzasnął piorun, odkrywasz, że ból nie ma znaczenia i zaczynasz spierdalać.
Dom w głębi lasu. Nie jesteśmy już grupką nastolatków, którzy chcą sobie poimprezować, a mi daleko do blondynki z rozmiarem F, ale i tak lepiej się nie zbliżać.
Ok, przestało grzmieć, dookoła dużo drzew, więc w ramach odprężenia pora na tematyczne suchary 1/10:
Gdzie drzewa jadą na wakacje?
Na Bali.
Ulubione naczynia drzew?
Słoje.
Co robi drzewo?
Łyko.
Ulubiona wokalistka drzew?
Kora
A nawet znalazła się chwilka czasu, by wsadzić głowę w drzewo.
Okazało się jednak, że Karkonosze chciały wyrównać z nami rachunki i musieliśmy odpokutować dwa cudowne zachody słońca i brak wiatru/mrozu na Śnieżce. Bez większego ostrzeżenia zaczęło padać, ale tak, że zanim zdążyłam wyjąć kurtkę przeciwdeszczową z plecaka, to byłam już całkiem mokra.
Jeśli przeżyjesz jakimś cudem taką burzę, to na starość będziesz o niej opowiadać wnukom.
Nigdy w życiu nie bałam się tak burzy. Nigdy nie piszczałam i płakałam, bo JEBŁO tuż obok. Byłam w takim amoku, że gdyby gdzieś po drodze była jakaś ściana, to chyba zaczęłabym w niej drapać, jak mój pies podczas burzy. Ilość wody, jaka wtedy spadła była ogromna. Szlak zamienił się w rwącą rzekę, ja byłam przekonana, że mój aparat nie będzie się już nadawał absolutnie do niczego, woda była wszędzie.
Kiedy w końcu przestało padać, moje dłonie wyglądały, jakbym 2 godziny siedziała w wannie.
Nie będę opowiadać, jak się wracało do domu 6 godzin w mokrych szmatach, bo wolałabym o tym zapomnieć.
Na koniec wreszcie jakieś przydatne info. Linki do tras, które zrobiliśmy:
Dzień 1
5 godzin to nie tak dużo, ale suma podejść jednak robi swoje.
Dzień 2
W 6 godzin nie da rady. Polecam doliczyć drugie tyle, bo jest tak pięknie, że trzeba robić przystanki na foto co 10 metrów.
Dzień 3
Da się zrobić szybciej, jeśli będziecie uciekać przed burzą. Jeśli nie, to lepiej zarezerwować dodatkową godzinę na fragment Tatr w sercu Karkonoszy.
0 komentarze