Głodnemu Chleb na myśli - czyli jak przegraliśmy w życie na Małej Fatrze
Odkąd zaczęłam jeździć w góry mam jedno marzenie. Zobaczyć inwersję. Pospacerować ponad chmurami. Nic wielkiego. Z całą pewnością łatwiej osiągalne niż wygrana w Totka czy pokój na świecie. A jednak nie dla mnie. Przełknęłabym gorycz porażki i zanuciła "znowu w życiu mi nie wyszło", gdyby nie to, że byliśmy dosłownie o krok od morza chmur. W tym miejscu pora na tradycyjne już pytanie: co mogło pójść nie tak?
Tak, wiem, ma to jak zaczynać od spoilerów.
To był najdziwniejszy wypad do tej pory. Nikt nie miał pojęcia, gdzie w końcu jedziemy, nawet kiedy już zapakowaliśmy się do auta. Fatry czy Tatry? Co prawda na Fatrze mieliśmy zaklepany nocleg, ale Tatry kusiły bardzo mocno fest. Kamerki Topru też. Jest morze chmur. Jest pięknie. Ale na Fatrze tak samo. Fatra bliżej, czekać na nas będzie zaklepany jakiś czas temu nocleg na povale w Chacie pod Chlebem, jedziemy! Od tej chwili kamerki Topru przestają dla mnie istnieć.
Podejście na Południowy Grun z Chaty na Gruni potrafi dać w kość. W niecałą godzinkę pokonuje się jakieś 500 m przewyższenia. W dodatku, co w sumie jest rzadkością w górach, nie ma żadnych kamieni, a podłoże w tych wilgotnych warunkach zamienia się w śmiercionośne błoto. My idziemy do góry, więc da się przeżyć, ale Ci którzy schodzą to kopalnia śmiechu. Nie od dziś bowiem wiadomo, że nic tak nie bawi, jak inny człowiek wywijający fikołki, tworzący nowe kroki taneczne usiłując się utrzymać na nogach, czy zrezygnowany i zjeżdżający na błocie po tyłku. Tru story.
Mijający nas ludzie pokrzepiają, że "tam na hore jes krasneee", czy coś w tym stylu, słyszymy opowieści o morzu chmur i błękitnym niebie. Legendy.
Mijający nas ludzie pokrzepiają, że "tam na hore jes krasneee", czy coś w tym stylu, słyszymy opowieści o morzu chmur i błękitnym niebie. Legendy.
Wychodzimy na szczyt i... mleko. Nic. Jedna wielka biała pustka. W sumie nie chce mi się już dalej iść. Może ja tutaj sobie po prostu posiedzę i poczekam, aż się przejaśni. Ale ostatecznie stwierdzam, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. I że nie możemy mieć aż takiego pecha. Gdzieś po drodze się przejaśni. Przecież to nie możliwe, by wszyscy widzieli morze chmur, tylko nie my.
Ehe, no na pewno.
Na pocieszenie dodam, że w tym momencie w Tatrach było milion na dziesięć.
Bohater dzisiejszego postu. Chciałabym napisać o nim jakieś pochlebstwa, no ale ciężko.
Nocujemy w Chacie pod Chlebem. Wychodzimy z mgły, otwieramy drzwi, a tam... trochę jakbyśmy się znaleźli w karczmie z krainy fantasy. Jedna wielka biesiada, brakowało jedynie typa w kapturze, siedzącego w kącie i obserwującego całe towarzystwo.
Pamiętajcie drogie dzieci jadące na Słowację, że nocleg na povale nie powala. I żeby jednak zabrać śpiwór, bo nawet kocyka tam nie uświadczycie. Tzn, uświadczycie, ale kto pierwszy ten lepszy. Kocyków 6, materaców 36. Dobrze, że przyszliśmy, kiedy reszta imprezowała. Udało mi się załapać na ostatni kocyk. I lepiej nie pijcie za dużo przed snem, bo gdy w środku nocy obudzicie się z pełnym pęcherzem, to przejście przez dwie sale zapełnione śpiącymi na podłodze ludźmi, odnalezienie swoich butów w przedsionku i wyjście na dwór w straszny piździel by dotrzeć do łazienki, jest nie lada wyzwaniem.
Z dodatkowych, schroniskowych rozrywek polecamy lingwistyczne rozmowy polsko-czesko-słowackie przy kuflu słowackiego piwa.
Pamiętajcie drogie dzieci jadące na Słowację, że nocleg na povale nie powala. I żeby jednak zabrać śpiwór, bo nawet kocyka tam nie uświadczycie. Tzn, uświadczycie, ale kto pierwszy ten lepszy. Kocyków 6, materaców 36. Dobrze, że przyszliśmy, kiedy reszta imprezowała. Udało mi się załapać na ostatni kocyk. I lepiej nie pijcie za dużo przed snem, bo gdy w środku nocy obudzicie się z pełnym pęcherzem, to przejście przez dwie sale zapełnione śpiącymi na podłodze ludźmi, odnalezienie swoich butów w przedsionku i wyjście na dwór w straszny piździel by dotrzeć do łazienki, jest nie lada wyzwaniem.
Z dodatkowych, schroniskowych rozrywek polecamy lingwistyczne rozmowy polsko-czesko-słowackie przy kuflu słowackiego piwa.
Rano dalej średnio, więc w sumie herbatka i ciasto w schronisku całkiem spoko.Ciasto w górach zawsze spoko, bo można jeść bez wyrzutów sumienia. Wychodzę na dwór, by sprawdzić, czy coś się zmieniło a tam... zaczęło się robić lekko różowo, chmury schodzą w dół.
To jest najlepsza chwila z możliwych, by nie dopić herbaty. I powiedzieć ziomkom "nara, do zoba na szczycie", po czym z niedopiętą kurtką pobiec przed siebie, w mgłę.
W połowie drogi zaczynam się domyślać, że z epickiego wschodu jednak nic nie będzie. Trza było jednak dopić tą herbatę. Zwłaszcza, że z każdym metrem robi się coraz bardziej zimno, a warstwa szadzi (szronu?) na kosodrzewinie robi się coraz grubsza. Podobnie jak na moim szaliku i włosach.
W tym lodowym pustkowiu czekam na resztę ekipy, powoli zaczynając się upodabniać do szlakowskazu z powyższego zdjęcia. Patrzę w mgłę i co jakiś czas wydaje mi się, że ktoś idzie, ale po mrugnięciu okazuje się, że mózg płata mi figle. Czy to te słynne omamy, których doświadczają himalaiści? Ponoć często wydaje im się, że ktoś przynosi ciepłą herbatę, czego doświadczyła chociażby Elizabeth Revol, kiedy czekała na ratunek. Nie pogniewałabym się, gdyby wyimaginowany przyjaciel przyniósł mi w tym momencie wyimaginowaną, ciepłą herbatkę ze schroniska. Grunt, by nie wymagał ode mnie zdjęcia butów w ramach podziękowania.
Kiedy w końcu się spotykamy, pada pytanie...
"To co, ciśniemy na Krywań?"
Samobójcza misja. O dziwo w kosodrzewinie nie wieje. Ale kiedy tylko dochodzimy do skrzyżowania szlaków pod Krywaniem i podmuch wiatru mówi do mnie "Kobieto, puchu marny...", prawie zwalając mnie z nóg, stwierdzam, że jednak sobie odpuszczę, zwłaszcza, że nic więcej raczej z Krywania nie zobaczę. Poza całym swoim życiem, które pewnie przeleciałoby mi przed oczami podczas wspinaczki.
Nie mamy czego tu szukać, schodzimy na dół.
Drugiego dnia miał być Velky Rozsutec i Diery, ale odpuściliśmy przez brak widoków na widoki.
Zamiast tego powrót do Polszy, wizyta w Maku, gdzie moją depresję powyjazdową przypieczętowała wisząca nad naszym stolikiem pętla. Pszypadek?
Jeśli zdarzy się Wam odwiedzić Goczałkowice, to polecam zajrzeć do ogrodów Kapias. Nie musicie być fanami ogrodów, ale te robią robotę. Jest nawet labirynt, w którym można się zgubić. A nad labiryntem miejsce widokowe, gdzie można stać i patrzeć, jak inni się gubią. Śmiechu co nie miara.
Poza tym, mnóstwo ukrytych ścieżek, najdziwniejsze kaktusy, oczka wodne, drzewa, jakich nie widziałam nigdy w życiu i masa innych atrakcji.
Poza tym, mnóstwo ukrytych ścieżek, najdziwniejsze kaktusy, oczka wodne, drzewa, jakich nie widziałam nigdy w życiu i masa innych atrakcji.
Żałuję, że w tym poście nie mogłam Wam pokazać jak piękna jest Mała Fatra. Musicie mi uwierzyć na słowo, że to połączenie Tatr Zachodnich ze szczyptą Pienin i alpejskimi łąkami. Miejscami zaobserwowano również bieszczadzkie klimaty - Osnica.
Mała Fatra jest tak piękna, że niektórzy zmieniają nazwisko na cześć jej szczytów, najgłośniejszym przykładem jest Kamil Stoh.
Hehe, taki żarcik.
A jeśli nie wierzycie mi na słowo, to zawsze możecie wyguglować.
Albo poczekać, aż tam wrócę i życzyć mi szczęścia do widoków! Ta ostatnią opcję polecam.
2 komentarze
Pogoda nie dopisała. Po prostu Fatra była za niska w tym momencie. Ale trzymam kciuki, by przy kolejnej okazji udało Ci się zrealizować górskie marzenie, bo widoki są wtedy niepowtarzalne.
OdpowiedzUsuńNajgorsze w tym wszystkim było to, że ta inwersja przeszła nam tuż koło nosa :( W niedzielę Wielka Racza, może tym razem się uda, dzięki!
Usuń